1 września 2022

Trzy książki, których nie przeczytałam podczas wakacji

 


Szumne plany czytelnicze miałam na te wakacje. Jeden wyjazd bez rodziny obejmujący długi lot samolotem i sporo czekania na lotnisku. Potem wyjazd nad morze, gdzie widziałam się z książką na plaży a obok grzecznie bawiące się bombelki a na końcu 10dniowy city-break, podczas którego będę przecież czytała sobie rano, zanim wszyscy wstaną i może wieczorem, kiedy położymy dzieci spać.

Ta…

No cóż, plany są po to, żeby je zmieniać. Może i odłożyłam kilka książek „na potem”, ale za to spędziłam niezapomniany czas z dzieciorami i… obejrzałam dwa zajefajne seriale.

Pierwszy to ostatni sezon „Stranger Things”. Przyznam, że do tej pory był to dla mnie świetnie zrobiony serial z kiepską fabułą. Natomiast ostatni sezon naprawdę robi robotę. Bardzo rzadko zdarza mi się usiąść i oglądać coś dłużej niż 20 minut nie łapiąc się przy tym za zajęcia dodatkowe. A tutaj rzeczywiście siedziałam na tyłku ponad godzinę (a ostatni odcinek to chyba w ogóle 2h czy coś) i wpatrywałam się jak zahipnotyzowana. A czasem odpalaliśmy jeden odcinek po drugim co do tej pory nie zdarzyło nam się nigdy (serio nigdy, nawet przy "La casa de papel").  Jeżeli jakimś cudem jest ktoś, kto jeszcze tego nie widział, polecam gorąco.


Drugi serial jaki machnęłam do końca to moja ukochana „Współczesna rodzina”, którą Netflix skasował mi od 1 stycznia. Na szczęście w wakacje powróciła dzięki Disney + i mogłam obejrzeć dwa ostatnie sezony. Śmiechom i wzruszom nie było końca 😉

Podjarana słońcem, zmęczona bezustanną obecnością małych szkodników i znieczulona aperolem nie miałam siły do lektur, które sobie naszykowałam. Zresztą sami zobaczcie, co odłożyłam i dlaczego. Znacie?

„Niewidzialne kobiety” Caroline Criado Perez

Wiele dobrego słyszałam o tej książce, zwłaszcza od koleżanek, którym bliska jest filozofia współczesnych feministek. I tak – wiele tu merytorycznych treści i wiarygodnych argumentów popartych rzetelnymi badaniami, ale z drugiej strony, czytając czułam złość autorki na płeć przeciwną i to uczucie udzielało mi się. Zamiast się uspokajać i relaksować, wszak do tego potrzebna mi lektura, zwłaszcza w wakacje, chodziłam podminowana.  Doszłam więc do wniosku, że kiedy mieszka się z trzema, to lepiej takie pozycje dawkować powoli, bo koniec końców to im się dostanie po głowie.

Po 17% postanowiłam zrobić sobie przerwę na miesiąc lub dwa i ochłonąć. Myślę, że wrócę do tej książki pod koniec września, ale znowu pewnie nie na dłużej niż trzy rozdziały.

„Od bakterii do Bacha. O ewolucji umysłów” Daniel C. Dennett

Przyznam, że kiedy przeczytałam opis tej książki, liczyłam trochę na lekturę w stylu „Homo Sapiens od zwierząt do Bogów” Harariego. Zresztą sami spójrzcie:

„Niesłychanie przyjemna, wciągająca lektura, łącząca 50 lat rozmyślań o pochodzeniu i funkcjonowaniu umysłów… Dennett zasłużył na reputację jednego z najłatwiejszych w lekturze, intelektualnie zręcznych i obytych naukowo filozofów, co pokazuje ta subtelna, mądra książka”

Prawda okazała się inna – tomiszcze jest rzeczywiście ciekawe, ale napisane trudnym, bardzo naukowym, wymagającym skupienia językiem. Nie jest to coś, co dobrze czyta się na lotnisku, w samolocie albo nad ranem pod namiotem a tam właśnie miałam ją ze sobą.

Przeczytałam 23% z około 650 stron i na razie odłożyłam. Zamiast niej po powrocie do domu zabrałam się za Arsena Lupina – klasyka kryminału bardzo dobrze mi zrobiła. A za Dennett’a chyba wezmę się za jakiś czas w dłuższy listopadowy wieczór.

„Dzieci północy” Salman Rushdie

Ta książka zapowiadała się wspaniale. Nagrodzona bookerem saga rodzinna o dzieciach urodzonych w chwili uzyskania przez Indie niepodległości. Fikcja wpleciona jest w autentyczne wydarzenia z historii Indii a całość napisana piękną, poetycką prozą. Już od pierwszych stron czułam, że to moja bajka, jednak kiedy na plaży co drugie zdanie musiałam przerywać, żeby dać pić, wytrzeć po morzu, popodziwiać zbudowany zamek i tak dalej i tak dalej (kto ma dzieci ten pewnie wie), to uznałam, że to nie ma sensu. 



Odpaliłam Legimi i przeczytałam „Czując” Agnieszki Jucewicz – wywiady z psychologami i psychoterapeutami o uczuciach, od euforii poprzez zazdrość, zawiść, nudę aż po smutek. Z tej książki dowiesz się, dlaczego wszystkie emocje, także tak wydawałoby się jednoznaczne jak radość czy smutek, mają swoje dobre i złe strony a także tego, że wszystkie, naprawdę wszystkie są potrzebne i nie należy ich unikać. Lekka forma sprawia, że całość jest bardzo przystępna i dobrze wchodzi nawet gdy przerywasz na chwilę co kilka minut. Na obszerniejszą recenzję tej lektury zapraszam na Instagram tutaj.

Po „Czując” rozpoczęłam „Falę gniewu” Winstona Grahama – siódmy już tom z serii „Dziedzictwo rodu Poldarków”. To bardzo przyjemna obyczajówka opisująca życie wyższych klas w Anglii na przełomie XVIII i XI wieku. Romanse, wojna, walka z przeciwnościami losu. Idealna na wakacje.

A w uszach? Po latach czekania na swoją kolej doczekała się Katarzyna Bonda, której wszystkie chyba kryminsły są dostępne w wersji audio. Zaczęłam od serii „4 żywioły Saszy Załuskiej” – bardzo grubaśne tomiszcza (mniej więcej około 800 stron każdy). Teraz kończę trzeci, przede mną jeszcze ostatni – „Czerwony pająk”. Książki są bardzo nierówne – pierwsza, "Pochłaniacz", drażniła mnie przez zbyt rozwleczoną fabułę. Autorka opisywała historię życia prawie każdego głównego bohatera, łącznie z psem, właściwie nie wiadomo po co, bo nie miało to żadnego istotnego wpływu to, co w lekturze najważniejsze. Nadmierne opakowanie całości, sprawiło, że zgubiło się gdzieś sedno.

Druga, „Okularnik”, była o wiele lepsza. Fragmentów, które najchętniej bym wycięła było o wiele mniej, intryga kryminalna była niezwykle wciągająca a miejsce akcji – Hajnówka, pokazana zarówno współcześnie jak i za czasów wojennych dodawało dodatkowej pikanterii.

„Lampiony” zaczynałam więc z bardzo dobrym nastawieniem, zwłaszcza, ze tym razem akcja rozgrywa się w mojej rodzinnej Łodzi. Ale na razie jestem skołowana liczbą wątków i trochę rozdrażniona wciskaniem „łodzianizmów” na siłę. OK, to prawda, że wciąż pijemy na CPNie, ale słowa „siajowe” nikt już nie używa. A żulik jemy raczej od święta i nie dostanie się go na każdym rogu.

Niemniej jednak serię dokończę na pewno, co oznacza że po Lampionach przyjdzie czas na „Czerwonego pająka”. Na pewno podzielę się opinią tu lub na Instagramie.

 


A jak wasze wakacje? Plany zrealizowane czy odłożone na kiedy indziej? Co przeczytaliście? I najważniejsze: co mi polecacie po skończeniu „Współczesnej rodziny”?

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz