1 września 2019

"Pewnego razu... w Hollywood" - hit czy kit?

Tarantino


„Pewnego razu… w Hollywood”. Jedni chwalą inni się żalą. Rzadko kiedy wśród mojej grupy znajomych są tak podzielone zdania na temat jednego filmu. No to jak to w końcu jest z tym nowym Tarantino? Warto skoczyć do kina czy też będzie to zmarnowany czas i pieniądze?

Przyznam szczerze, że sama poszłam do kina bez żadnych oczekiwań. Jeżeli na duży ekran wchodzi obraz Tarantino albo Woody’ego Allena po prostu kupuję bilet i idę w ciemno, fabuła nie ma znaczenia, i tak wiem, że chcę to zobaczyć.

Tu było podobnie – nie znałam recenzji i nie miałam pojęcia o czym to będzie. Wiedziałam, że pojawi się polski akcent w postaci Rafała Zawieruchy, który gra Polańskiego, ale to tyle. O tym, że całość dotyczyć będzie wydarzeń z sierpnia 69 roku przekonałam się dopiero w kinie. I w sumie cieszę się z tego. A jak wrażenia?

Once upon a time in Hollywood

Otóż… Hmm… Pamiętacie taki odcinek „Big bang theory”, kiedy to Amy zepsuła Sheldonowi film „Poszukiwacze zaginionej Arki” stwierdzeniem, że gdyby Indiana Jones nie wystąpił to nic by to nie zmieniło? Przy "Pewnego razu... w Hollywood" miałam podobne skojarzenie. Gdyby pierwsze 2,5h filmu wyciąć i zostawić jedynie ostatnie 10 minut, to absolutnie nic, ale to nic by to nie zmieniło.

Nie oznacza to jednak, drogi widzu, że się nudzisz. Owszem, rzeczy się dzieją, i to nawet w dużych ilościach. Po prostu akcja w żaden sposób nie posuwa się do przodu. Na nic nie czekasz. Oglądasz luźne, niezwiązane za bardzo ze sobą scenki, świetnie grającego Leo DiCaprio i zachwycającego talentem komediowym i wciąż doskonałym torsem Brada Pitta i ogólnie jest ok. Cudownie było też po raz ostatni zobaczyć na ekranie Luke'a Perry. Ale dopiero ostatnie sceny sprawiają, że film z przeciętnej oceny 5/10 szybuje na mocne 7.

Sharon Tate

Dlaczego? Bo w końcówce jest to, na co u Tarantino wszyscy czekamy. Krew, sarkazm, śmiech i łzy. Dla mnie nawet wzruszenie. Nie chcę zdradzać zakończenia, więc więcej nie napiszę. Tyle tylko, że to właśnie ostatnie minuty nadały sens całości i dla nich właśnie warto przetrwać te wcześniejsze 2,5h.

I jeszcze jedna rada: jeżeli nie znacie historii śmierci Sharon Tate, przeczytajcie o niej przed seansem. Nie musicie od razu sięgać po książkę, wystarczy kilka linijek w Internecie. Mając w głowie tło fabuły wiele zyskacie - wszystko nabierze koloru. Bez tego pozostanie wam płytka historyjka bez większego sensu.

Quentin Tarantino

Spotkałam się z opiniami, że Tarantino zbezcześcił pamięć aktorki wykorzystując jej morderstwo w ten sposób. To trudne zagadnienie, bo nikt kto nie przeżył takiej tragedii w swojej rodzinie nie jest w stanie postawić się na miejscu bliskich. Ja jednak chcę wierzyć, że sama Sharon siedzi gdzieś na górze, ogląda film i uśmiecha się do siebie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz