„Pewnego razu… w Hollywood”. Jedni chwalą inni się żalą.
Rzadko kiedy wśród mojej grupy znajomych są tak podzielone zdania na temat
jednego filmu. No to jak to w końcu jest z tym nowym Tarantino? Warto skoczyć
do kina czy też będzie to zmarnowany czas i pieniądze?
Przyznam szczerze, że sama poszłam do kina bez żadnych
oczekiwań. Jeżeli na duży ekran wchodzi obraz Tarantino albo Woody’ego Allena
po prostu kupuję bilet i idę w ciemno, fabuła nie ma znaczenia, i tak wiem, że
chcę to zobaczyć.
Tu było podobnie – nie znałam recenzji i nie miałam pojęcia
o czym to będzie. Wiedziałam, że pojawi się polski akcent w postaci Rafała
Zawieruchy, który gra Polańskiego, ale to tyle. O tym, że całość dotyczyć
będzie wydarzeń z sierpnia 69 roku przekonałam się dopiero w kinie. I w sumie
cieszę się z tego. A jak wrażenia?
Otóż… Hmm… Pamiętacie taki odcinek „Big bang theory”, kiedy
to Amy zepsuła Sheldonowi film „Poszukiwacze zaginionej Arki” stwierdzeniem, że
gdyby Indiana Jones nie wystąpił to nic by to nie zmieniło? Przy "Pewnego razu... w Hollywood" miałam
podobne skojarzenie. Gdyby pierwsze 2,5h filmu wyciąć i zostawić jedynie
ostatnie 10 minut, to absolutnie nic, ale to nic by to nie zmieniło.
Nie oznacza to jednak, drogi widzu, że się nudzisz. Owszem,
rzeczy się dzieją, i to nawet w dużych ilościach. Po prostu akcja w żaden
sposób nie posuwa się do przodu. Na nic nie czekasz. Oglądasz luźne,
niezwiązane za bardzo ze sobą scenki, świetnie grającego Leo DiCaprio i
zachwycającego talentem komediowym i wciąż doskonałym torsem Brada Pitta i
ogólnie jest ok. Cudownie było też po raz ostatni zobaczyć na ekranie Luke'a Perry. Ale dopiero ostatnie sceny sprawiają, że film z przeciętnej oceny
5/10 szybuje na mocne 7.
Dlaczego? Bo w końcówce jest to, na co u Tarantino wszyscy
czekamy. Krew, sarkazm, śmiech i łzy. Dla mnie nawet wzruszenie. Nie chcę
zdradzać zakończenia, więc więcej nie napiszę. Tyle tylko, że to właśnie ostatnie minuty
nadały sens całości i dla nich właśnie warto przetrwać te wcześniejsze 2,5h.
I jeszcze jedna rada: jeżeli nie znacie historii śmierci
Sharon Tate, przeczytajcie o niej przed seansem. Nie musicie od razu sięgać po
książkę, wystarczy kilka linijek w Internecie. Mając w głowie tło fabuły wiele
zyskacie - wszystko nabierze koloru. Bez tego pozostanie wam płytka historyjka
bez większego sensu.
Spotkałam się z opiniami, że Tarantino zbezcześcił pamięć
aktorki wykorzystując jej morderstwo w ten sposób. To trudne zagadnienie, bo
nikt kto nie przeżył takiej tragedii w swojej rodzinie nie jest w stanie
postawić się na miejscu bliskich. Ja jednak chcę wierzyć, że sama Sharon siedzi
gdzieś na górze, ogląda film i uśmiecha się do siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz