21 lutego 2019

Who wants to live forever?



Jest taka teoria, według której, aby stać się mistrzem w danej dziedzinie wystarczy poświęcić na ćwiczenia bagatela 10 000 godzin. Nie zgadzam się z nią.

Wierzę, że ciężka praca i poświęcony czas zaowocują i jeżeli rzeczywiście spędzisz nad czymś 10000 godzin, to staniesz się doskonałym rzemieślnikiem i będziesz daną pracę wykonywał perfekcyjnie. Ale do bycia mistrzem potrzebne jest coś więcej – iskierka, dar, coś nieuchwytnego, czego nie da się wyuczyć nawet przez 100 lat praktyki.

Taki dar mieli nieliczni – Mozart, który komponował już jako kilkuletnie dziecko a nuty po prostu przelewał z głowy na papier nie czyniąc żadnych skreśleń. Michał Anioł, który rzeźbił tak, że wśród tysięcy dzieł zawsze poznasz, które jest akurat jego. Picasso – który potrafił namalować stopę tak, że nie wiedziałaś czy to zdjęcie czy obraz a przy tym wypracował swój własny, unikalny styl. To co odróżnia Mozarta od Bacha czy Brahmsa, Picassa od Boscha czy Rembrandta to właśnie ta iskra, która sprawia, że nie ma większych od nich. Niekoniecznie trzeba lubić ich styl, ale trudno nie docenić kunsztu.

A współcześnie? Czy mamy takich mistrzów? Na pewno. Taką niekwestionowaną legendą jest na przykład Marylin Monroe. Mimo licznych prób naśladownictwa, nie ma drugiej takiej. I nie chodzi tu do końca o talent aktorski, ale o niezwykłą aurę, którą roztaczała wokół siebie. Nie znam innej gwiazdy, choćby nie wiem jak seksownej, która mogłaby jej dorównać.

A muzycznie? Dla mnie muzycznie bezpelacyjnie mistrzem świata jest Freddie Mercury i zespół Queen. Różnorodność, talent i ogromna charyzma to mieszanka wybuchowa, która zaowocowała hitami, które na zawsze weszły do historii muzyki. A słuchając co roku Top Wszech Czasów Radiowej Trójki, gdzie Bohemian Rhapsody regularnie zdobywa jedne z pierwszych miejsc, wiem, że to nie tylko moje zdanie (choć osobiście najbardziej na świecie lubię piosenkę „Show must go on”, której mogłabym słuchać w nieskończoność i nie zdołała mi jej zepsuć nawet interpretacja tego utworu w filmie „Moulin Rouge”).

Obecnie w kinach święci triumfy film o zespole pt. właśnie „Bohemian Rhapsody”. Zaczyna się kiedy, wówczas jeszcze Farrokh Bulsara wstępuje do grającego w małych barach zespołu a kończy kiedy Freddie porywa kilkumilionowy tłum na wielkim koncercie.

To bardzo krzepiący film – o przyjaźni, popełnianiu błędów, wybaczaniu ale i o pozytywnym szaleństwie. Wyszłam z niego z miłym ciepłem w sercu. Freddie Mercury nie był wprawdzie grzecznym chłopcem, popełniał w życiu wiele błędów, był egocentryczny, zbyt pewny siebie i wiecznie się spóźniał,  ale przecież właśnie dlatego że był inny niż szary obywatel osiągnął to, co osiągnął. Nie można od barwnego ptaka oczekiwać, że będzie żył życiem miejskiego gołębia.

Jeżeli chcesz wiedzieć, jak powstały takie hity jak tytułowe „Bohemian Rhapsody” czy „We will rock you”, koniecznie zobacz ten obraz. To uczta nie tylko dla oczu ale i dla uszu i serca.

Będę bardzo kibicować twórcom tego dzieła podczas gali Oskarowej. Film nominowany jest aż w pięciu kategoriach: najlepszy film, najlepszy aktor pierwszoplanowy, najlepszy dźwięk, montaż i montaż dźwięku.

Bardzo się cieszę, że autorzy nie skupili się na wątku choroby i umierania głównego bohatera. Oczywiście temat AIDS jest poruszony, jednak zdecydowanie nie on jest osią filmu. I dobrze. Bo przecież Freddie będzie żył wiecznie.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz