Jest taka teoria, według której, aby stać się mistrzem w
danej dziedzinie wystarczy poświęcić na ćwiczenia bagatela 10 000 godzin.
Nie zgadzam się z nią.
Wierzę, że ciężka praca i poświęcony czas zaowocują i jeżeli
rzeczywiście spędzisz nad czymś 10000 godzin, to staniesz się doskonałym
rzemieślnikiem i będziesz daną pracę wykonywał perfekcyjnie. Ale do bycia
mistrzem potrzebne jest coś więcej – iskierka, dar, coś nieuchwytnego, czego
nie da się wyuczyć nawet przez 100 lat praktyki.
Taki dar mieli nieliczni – Mozart, który komponował już jako
kilkuletnie dziecko a nuty po prostu przelewał z głowy na papier nie czyniąc
żadnych skreśleń. Michał Anioł, który rzeźbił tak, że wśród tysięcy dzieł
zawsze poznasz, które jest akurat jego. Picasso – który potrafił namalować
stopę tak, że nie wiedziałaś czy to zdjęcie czy obraz a przy tym wypracował
swój własny, unikalny styl. To co odróżnia Mozarta od Bacha czy Brahmsa,
Picassa od Boscha czy Rembrandta to właśnie ta iskra, która sprawia, że nie ma
większych od nich. Niekoniecznie trzeba lubić ich styl, ale trudno nie docenić
kunsztu.
A współcześnie? Czy mamy takich mistrzów? Na pewno. Taką
niekwestionowaną legendą jest na przykład Marylin Monroe. Mimo licznych prób
naśladownictwa, nie ma drugiej takiej. I nie chodzi tu do końca o talent
aktorski, ale o niezwykłą aurę, którą roztaczała wokół siebie. Nie znam innej
gwiazdy, choćby nie wiem jak seksownej, która mogłaby jej dorównać.
A muzycznie? Dla mnie muzycznie bezpelacyjnie mistrzem
świata jest Freddie Mercury i zespół Queen. Różnorodność, talent i ogromna
charyzma to mieszanka wybuchowa, która zaowocowała hitami, które na zawsze
weszły do historii muzyki. A słuchając co roku Top Wszech Czasów Radiowej
Trójki, gdzie Bohemian Rhapsody regularnie zdobywa jedne z pierwszych miejsc,
wiem, że to nie tylko moje zdanie (choć osobiście najbardziej na świecie lubię
piosenkę „Show must go on”, której mogłabym słuchać w nieskończoność i nie
zdołała mi jej zepsuć nawet interpretacja tego utworu w filmie „Moulin Rouge”).
Obecnie w kinach święci triumfy film o zespole pt. właśnie „Bohemian
Rhapsody”. Zaczyna się kiedy, wówczas jeszcze Farrokh Bulsara wstępuje do
grającego w małych barach zespołu a kończy kiedy Freddie porywa kilkumilionowy
tłum na wielkim koncercie.
To bardzo krzepiący film – o przyjaźni, popełnianiu błędów, wybaczaniu
ale i o pozytywnym szaleństwie. Wyszłam z niego z miłym ciepłem w sercu. Freddie
Mercury nie był wprawdzie grzecznym chłopcem, popełniał w życiu wiele błędów,
był egocentryczny, zbyt pewny siebie i wiecznie się spóźniał, ale przecież właśnie dlatego że był inny niż szary
obywatel osiągnął to, co osiągnął. Nie można od barwnego ptaka oczekiwać, że
będzie żył życiem miejskiego gołębia.
Jeżeli chcesz wiedzieć, jak powstały takie hity jak tytułowe
„Bohemian Rhapsody” czy „We will rock you”, koniecznie zobacz ten obraz. To
uczta nie tylko dla oczu ale i dla uszu i serca.
Będę bardzo kibicować twórcom tego dzieła podczas gali Oskarowej.
Film nominowany jest aż w pięciu kategoriach: najlepszy film, najlepszy aktor
pierwszoplanowy, najlepszy dźwięk, montaż i montaż dźwięku.
Bardzo się cieszę, że autorzy nie skupili się na wątku
choroby i umierania głównego bohatera. Oczywiście temat AIDS jest poruszony,
jednak zdecydowanie nie on jest osią filmu. I dobrze. Bo przecież Freddie
będzie żył wiecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz