O Zdzisławie Beksińskim było ostatnio bardzo głośno. Po pierwsze za sprawą doskonałej książki
Magdaleny Grzebałkowskiej pt: „Beksińcy. Portret podwójny.”, o której pisałam
tutaj. Po
drugie, dzięki nagrodzonemu Złotymi Lwami na festiwalu w Gdyni filmowi
„Ostatnia rodzina”Jana P. Matuszyńskiego.
Skoro więc wiemy już jak żył i umarł słynny malarz, a także
jego syn, żona, matka i teściowa, może warto również przyjrzeć się jego sztuce?
Do końca września jest ku temu doskonała okazja: wystawa „In hoc signo vinces”
w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej.
Nie wszyscy wiedzą, że Beksiński swoją drogę artystyczną
rozpoczął nie od malarstwa, lecz od fotografii. Dopiero później zaczął go
pociągać rysunek a w końcu malowanie obrazów. I właśnie z takich trzech części
składa się stołeczna wystawa.
Zaczynamy od obrazów. Są niepokojące, mroczne, trochę
makabryczne. Mnie, po raz pierwszy oglądającej te prace na żywo, rzuca się w
oczy mnogość detali niemożliwych do uchwycenia na reprodukcjach w książce czy
zdjęciach w Internecie. Przed obrazami można stać i stać i wyszukiwać
drobiazgi, które nadają dziełu coraz to inne znaczenie.
Mój mąż zwraca uwagę na jeszcze coś innego – niektóre z
obrazów sprawiają wrażenie trójwymiarowych. W zależności od kąta, pod którym
patrzymy, można dostrzec np. wystającą z obrazu nogę szkieletu. To oczywiście
złudzenie, ale szalenie sugestywne.
W dalszej części znajdują zdjęcia. Ludzie, miejsca, ale wszystko
podane w nietypowy sposób. Pierwszy raz miałam styczność ze zdjęciami
Beksińskiego i muszę przyznać, że rzucają na kolana. Mistrz miał to coś, czego
potrzeba dobremu fotografowi – niesamowite oko i wyczucie chwili. Żadne z jego
zdjęć nie jest „ładne” w klasyczny sposób, ale są tak zrobione, że zostają w
pamięci na długo.
Na końcu ryciny. One również przyciągają przede wszystkim
mnogością detali, które dostrzec o wiele łatwiej niż na obrazach. Mimo wszystko ta część podobała mi się
najmniej – nie mogłam odnaleźć w rysunkach tej głębi czy może tych cieni, które
tak fascynują w obrazach.
I jeszcze mała dygresja: Zwiedzając różne wystawy zazwyczaj
zabieramy ze sobą dzieci – po prostu nie mamy co z nimi zrobić. Do tej pory
Julek na wszystkie wystawy reagował dość obojętnie, nie licząc „Dali kontra
Warhol”, która śmiertelnie go znudziła i zmusiła Bartka do zwiedzenia jej w
tempie ekspresowym (ale niewiele stracił, o czym pisałam tutaj).
Tym razem było inaczej. Julek (lat 3,5) po raz pierwszy był
zaciekawiony obrazami. Zatrzymywał się przed każdym, pytał: „Mama, a ten to co
to za jeden?” a potem sam opowiadał co widzi na obrazie i jakie uczucia się z
tym wiążą. Co ciekawe, często dostrzegał to, co mnie umknęło. Móc popatrzeć na
sztukę oczami trzylatka – świetne doświadczenie.
Zwiedzenie całej wystawy powinno wam zająć od 30 minut do
godziny. Macie czas jeszcze tylko do końca września, więc warto to sobie
zaplanować. Nie ma wejść na godziny, można przyjść o dowolnej porze.
- Gdzie? ul. Dziekania 1, obok Archikatedry Warszawskiej św. Jana na Starym Mieście
- Do kiedy? 30 września 2018 r
- Godziny: wt. – sob. : 12:00- 18:00; ndz.: 12:00-16:00
- Ceny: 20 zł bilet normalny; 15 zł bilet ulgowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz