„Badamy wszechświat, żeby wiedzieć; jednak w końcu naprawdę dowiadujemy się jedynie tego, że wszystko się kończy… istnieje tylko czas i śmierć. To trudne, kiedy nam się o tym przypomina… Ale trudniejsze jest zapominanie”
Piękna, zwracająca uwagę okładka – granatowa, z usianym gwiazdami niebem. Aż chciałoby się położyć i zapatrzeć… Ale
przecież obwoluta to nie wszystko, otwieram więc i zaczynam czytać. A tam…
smutek. Poznajcie książkę „Dzień dobry, północy” Lily Brooks Dalton.
Dwoje głównych bohaterów, oddzielonych setkami tysięcy
kilometrów – Augustin, będący u schyłku życia badacz gwiazd w placówkach
naukowych i Sully – astronautka zawieszona gdzieś w kosmosie. Oboje samotni z poczuciem przegranego życia...
Początkowo nie lubiłam Augustina – brakowało mu empatii, nie lubił ludzi, wykorzystywał ich jedynie do swoich celów. Zawsze był samotnikiem. Pod
koniec życia pozostawiony na własne życzenie sam w placówce naukowej żyje… wraz ze znalezioną tam malutką dziewczynką. Tam udało mu się przeżyć apokalipsę, która przetoczyła się przez świat. Teraz, nastrajając aparaturę na różne częstotliwości szuka
jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, szuka życia...
Sully – astronautka, która wybrała karierę zamiast rodziny.
Tułając się gdzieś w kosmosie rozpamiętuje swoje życiowe błędy . Ona również, podobnie jak emerytowany badacz, jest odizolowana od świata - nie może skontaktować się z Ziemią, nikt nie odpowiada.
Dopiero po długich poszukiwaniach trafia na Augustina…
Co łączy tych dwoje samotników? Jak potoczą się ich losy?
Czy to możliwe, aby załoga promu kosmicznego i Augustine byli ostatnimi żyjącymi ludźmi?
To bardzo smutna książka, ale jednocześnie niosąca nadzieję, że zawsze jest czas na to, by się zmienić i naprawić to, co wcześniej się zniszczyło. Dla fanów niespiesznej akcji, retrospekcji, refleksji nad
przemijaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz