Są takie chwile, choć niezbyt często, że nawet rodzicom
18-miesięcznego dziecka uda się ukraść chwilę dla siebie i wyskoczyć do kina na
randkę. Zwłaszcza, kiedy pojawia się okazja zobaczyć film Woody’ego Allena. O
tym, jak bardzo lubię tego reżysera pisałam już tutaj i mimo, że od 2011, czyli
od czasu „O północy w Paryżu” ani razu mnie nie zaskoczył ani nie zachwycił, za
każdym razem daję mu kolejną szansę. Tym razem było warto.
„Śmietanka Towarzyska” to zdecydowanie najlepszy obraz
Allena od lat. Klimatem dorównuje mojemu ulubionemu „Anything else” z Christiną
Ricci i chyba będzie razem z nim ex aequo na zaszczytnym pierwszym miejscu.
Tematyka, jak to zazwyczaj u tego reżysera bywa, to po prostu…
miłość. Ale nie wielki romans - raczej taka zwyczajna, banalna – trochę niezdecydowana,
niepewna i… przepełniona tęsknotą za czymś nieuchwytnym. Jak to w życiu.
Hollywood lat 30-tych ubiegłego wieku. Bobby przyjeżdża do swojego wujka zdobyć jakąś ciekawą pracę, poznać ludzi. Na swojej drodze napotyka TĘ JEDYNĄ - Vonnie, jednak ona jest już z kimś związana... Brzmi sztampowo, ale to pozory. To najciekawiej opowiedziana historia, jaką w tym roku miałam okazję obejrzeć.
Oprócz świetnie napisanego głównego wątku są również fantastyczne
motywy poboczne, będące charakterystyczną wisienką na Allenowskim torcie.
Poznajemy więc całą rodzinę głównego bohatera – od rodziców starających się żyć
zgodnie z żydowską tradycją, poprzez siostrę i jej męża – komunistę aż po brata będącego
bossem lokalnej mafii.
Jak zwykle najlepszą część filmu stanowią dialogi. Jak to
bywa w najlepszych obrazach Woody’ego, tak i tu są misternie skonstruowane – ze szczyptą
filozofii i dużą porcją dobrego humoru. To jest komedia, na której widz naprawdę
śmieje w głos, a to ostatnio rzadkość.
Aspektem, na który nie sposób nie zwrócić uwagi jest obsada.
Jedną z głównych ról gra Steve Carell, który do czasu Foxcatchera kojarzył mi
się raczej z głupiutkimi komedyjkami. Jednak od dwóch lat konsekwentnie zmienia
swój wizerunek i pokazuje prawdziwy kunszt aktorski (powiedzmy sobie
swoją rolą John'a Du Ponte uratował cały obraz Bennetta Millera)
Kolejnym zaskoczeniem w obsadzie jest Kristen Stuart w
głównej roli kobiecej. Znana przede wszystkim z roli Belli w Zmierzchu aktorka nie była nigdy rozpieszczana przez krytyków. Jednak „Śmietanką…”
zdecydowanie odcięła się od wampirze sagi i pokazała się z kompletnie innej, o
wiele lepszej strony.
To film, po którego obejrzeniu będziecie mieli pełną głowę.
My nie mogliśmy się na jego temat nagadać analizując poszczególne zachowania i
wybory głównych bohaterów. Film niesie za sobą przesłaniem, które najlepiej skwitował Bobby słowami: „Życie to komedia pisana przez sadystę”. I niech każdy je
zinterpretuje po swojemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz